piątek, 17 lipca 2015

Rozdział 13

ROZDZIAŁ 13
ANNABETH

  Budząc się, stwierdziłam, że wyjątkowo się wyspałam - jeśli leżenie na twardym podłożu, od którego co noc robią się siniaki, wiercenie się w poszukiwaniu wygodnej (w każdym razie mniej uciążliwej) pozycji i mniej męczące koszmary można nazwać komfortowym wypoczynkiem, po którym człowiek poczuje się wyspany. Tak czy inaczej, spało mi się najlepiej, odkąd trafiłam z Percym do Labiryntu - o ile to był ten prawdziwy, mitologiczny Labirynt. Uczucie skonfundowania towarzyszyło mi odkąd tu trafiliśmy i nie opuszczało mnie ani na chwilę. Częstym gościem w moich uczuciach był również lęk i niepokój - nierozłączne, podróżujące ze mną nieustannie.
  Gdy rozbudziłam się na tyle, żeby otworzyć oczy, odkryłam, że nie obudziłam się tam, gdzie zasnęłam. Byliśmy teraz w wielkiej bibliotece. Regały, z półkami uginającymi się od ciężaru książek, sięgały sufitu tworząc labirynt. Na ogół bardzo lubiłam bilblioteki i inne miejsca związane z książkami, ale... coś w tym miejscu napawało mnie niepokojem. Zresztą jak wszystkie miejsca, w które dotąd trafiliśmy.
  W końcu posranowiłam obudzić Percy'ego i małą Cat. Z dziewczynką nie było problemu - natychmiast otrzeźwiała i po chwili była na nogach, natomiast Glonomóżdżek... Nim trzeba było mocno potrząsnąć i wrzasnąć do ucha, żeby wzbudzić go ze snu.
  - Co? Co jest? Stało się coś?- zapytał zaspanym głosem ziewając. 
  - Na razie nic i miejmy nadzieje, że nie stanie - odpowiedziałam.
  - To dobrze. - Percy usiadł przecierając oczy. - Nie wspomniałaś, że znaleźliśmy się w piekle - skrzywił się.
  - Przecież to tylko biblioteka.
  - No właśnie! Po za tym te regały wyglądają, jakby miały się zaraz zawalić, a nas zaleje książkami - a książki nie woda, z nich nas nie wydostanę.
  - Tak, to będzie straszne - syn Posejdona "utopił się" w morzu książek. - Zbagatelizowałam sprawę, choć w głębi duszy przyznawałam mu rację. 
  - Możemy zjeść śniadanie? - zapytała Cat.
  - Jasne - przytaknęłam i sięgnęłam po nasze plecaki... których nie było. - Yyy, a może nie możemy. Percy, wiesz może, gdzie są plecaki?
  - Ma gacie Zeusa, nie mam bladego pojęcia. Przecież nie mogły wyparować.
  - A my nie mogliśmy przenieść się w inne miejsce podczas snu. Percy, w naszym świecie wszystko może się zdarzyć. 
  - W takim razie, po co Afrodyta nam je dała. Ile razy z nich skorzystaliśmy? Raz? Dwa?
  - Mam przeczucie, że gdzieś je tu znajdziemy.
  - Pewnie masz rację, jak zawsze - westchnął.
   - Polemizowałabym.
   - Co byś robiła? - zapytał Glonomóżdżek i zmarszczył brwi.
   W odpowiedzi pocałowałam go w policzek, a potem uśmiechnęłam się i machnęłam ręką.
  Odwróciłam się od mojego towarzystwa, żeby ponownie zlustrować bibliotekę wzrokiem. W tym momencie z najwyższej półki, jakieś trzy metry ode mnie, spadła książka. Trzasnęła o ziemię i otworzyła się.
Podeszłam do niej i zgarnęłam ją z podłogi. Mniej więcej w połowie strony, po prawej, zaznaczone było jaskrawoniebieskim zakreślaczem słowo "Gdy". 
  Zmarszczyłam brwi, zastanawiając się, o co może chodzić. Jedno jest pewne: to nie był przypadek. Percy i Cat podbiegli do mnie, pytając, co się stało. Wtedy, metr dalej, spadła druga książka, która tak samo jak tamta, otworzyła się na podłodze. Wcisnęłam książkę Percy'emu i poszłam po tamtą. W niej, zakreślone było słowo "boga", na prawej stronie. Przeczuwałam, że mamy do czynienia z kolejną rymowanką.
  Spadła trzecia książka. Tym razem zaznaczone było słowo "wojny", na lewej stronie. Nie wiem dlaczego, uznałam, że to istotne na której stronie jest zaznaczone słowo - może to była jakaś wskazówka, może czysty przypadek.
  - "Wojny", hmm. - Percy zerknął mi przez ramię. - Łącznie daje to "Gdy boga wojny", czyli Ares. Daję sobie rękę uciąć, że następnym słowem będzie "znajdziecie" lub coś w tym guście. Co jak co, ale nie mam ochoty na spotkanie z tym małym, cynicznym, wkurzającym, śmierdzącym...
  - Percy! - przerwałam mu. - Też za nim nie przepadam, ale miej trochę szacunku.
  Przewrócił oczami, ale nie powiedział nic więcej. 
  Dostrzegłam, że stoimy na rozwidleniu dróg. Drogi w lewo i w prawo wyglądały tak samo - regały z książkami do sufitu. Zastanawiałam się, w którą stronę iść a wtedy uszłyszałam trzask pękającego drewna. Wszyscy odwróciliśmy się o 180°, gdyż stamtąd dobiegł niepokojący dźwięk.
Pękła jedna z półek i leżące na niej książki posypały się na podłogę. Zaraz potem pękła druga, potem trzecia i wreszcie wszyskie inne zamieniając ziemię w morze książek.
  - A nie mówiłem, że się zawali?! - wykrzyknął Percy, choć trochę zbladł i wytrzszczył oczy. 
  Staliśmy tam, sparaliżowani.
  - Musimy uciekać! - wszasnęła mała Cat. Miała z nas najwięcej rozsądku.
  Otrząsnęłam się.
  - Tak, musimy. Lecz w którą stronę? - zapytał Percy.
  - Wydaje mi się, że w prawo - odpowiedziałam, przypominając sobie, że pierwsze słowo rymowanki było na prawej stronie. Obym miała rację. - Szybko!
  Książkowa lawina była już bardzo blisko, a wysokością przypominała olbrzyma. 
  Pobiegliśmy więc wskazaną przeze mnie drogą w towarzystwie nieustających trzasków pękających regałów. Książki ścigały nas, były bardzo, bardzo blisko niecałe trzy metry od nas. Cat nie dawała rady, więc Percy wziął ją na ręce i ruszyliśmy dalej. W połowie korytarza, przed nami spadła kolejna książka. Zgarnęłam ją w biegu, nie czytając słowa, tylko sprawdzając, po której jest stronie - po prawej.
  Biegłam pierwsza, więc gdy skręciłam w prawo przynastępnym rozwidleniu Percy musiał biec za mną, nie pytając, skąd wiem, gdzie iść.
  Pokonywaliśmy kolejne korytarze, uciekając przed lawiną. Ja - zbierając po drodze książki,sprawdzając słowa i niosąc pod pachą kilka ostatnich książek, Percy - dzwigając Cat i resztę egzemplarzy.
  Gdy wypadliśmy z kolejnego zakrętu, na drodze stanęła nam Erynia. Zatrzymałam się, zbita z tropu. Percy rzucił książki, postawił Cat na ziemię i wydobył z kieszeni Orkana. Zaszarżował na potwora i zaczęła się walka. Podczas jej trwania, każda sekunda zdawała się trwać wieki. Staliśmy w miejscu, a lawina się nie zatrzymywała. Gdy Percy zadał ostateczny cios, była już niebezpiecznie blisko. Glonomóżdżek złapał swoje rzeczy i pognaliśmy dalej w morderczym tępie.
  Dotarliśmy do ślepego zaułka. Lawina się zatrzymała, niespełna metr od nas. Upadliśmy na podłogę, próbując złapać oddech.
   - Trzeba złożyć rymowankę do końca - odezwał się Percy, kiedy już ochłoneliśmy.
  Kiedy ułożyliśmy książki w dobrej kolejności, zaznaczone słowa ułożyły się w rymowankę o takiej treści: "Gdy boga wojny odszukacie, stracone rzeczy odzyskacie".
  - Przynajmniej spotkanie z Aresem nam się opłaci - powiedział Percy - odzyskamy jedzenie.
  Nie zdążyłam odpowiedzieć, gdyż półki z książkami znowu zaczęły się łamać - tym razem nad nami. 
  Nie mieliśmy dokąd uciekać. Kilka książek uderzyło mnie w głowę i padłam na ziemię.

sobota, 28 marca 2015

Rozdział 12

ROZDZIAŁ 12
PERCY

  Pięć uderzeń serca później Lucy zmarła.
  Wszystko działo się w zwolnionym tempie. Klęczeliśmy wokół niej ze zdruzgotanymi minami, a mała Cat zanosiła się głośnym płaczem w moich ramionach, cała się trzęsąc i trzymając dłoń matki. Wokół nas utworzyła się bańka, nasz mały azyl. Istniała tylko Lucy. Biedna, kochana, umierająca Lucy. Czułem, że po policzku spływa mi łza. Annabeth miała całą twarz mokrą od płaczu.
  Lucy non stop otwierała i zamykała usta usiłując coś powiedzieć, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Przestała i skinęła na mnie dłonią. Pochyliłem się nad nią.
  - Zaopiekujcie się Cat, proszę. - Jej mocno zachrypnięty szept był ledwie słyszalny. Wypuściła ostanie powietrze z ust, a wraz z nim resztkę życia.
  W tym całym zdarzeniu moje serce zdąrzyło zabić dokładnie pięć razy.
  Podniosłem się z klęczek ogarnięty smutkiem i złością. Ze wskazaniem na to drugie. Oddałem Cat Annabeth i wyciągnąłem z kieszeni mój magiczny długopis. To był jednak tylko odruch. Smoka już nie było. To znaczy był, gdyż jego prochy wciąż unosiły się w powietrzu, ale nie był taki przytłaczający jak wcześniej.
  A jednak coś się zadziało. Drobiny krążące w powietrzu zaczęły do siebie ciągnąć. Smok formował się na nowo. Cóż za niespodziewany zwrot akcji. Ale nie ma tego złego - mogę dać upust swojej złości. Tylko czemu się odradza? Poprzedni cios był za słaby? Tanatos został uwolniony? Wolę tę pierwszą wersję, choć jest trochę upokarzająca.
  Nie pozwoliłem ognistej bestii się odrodzić. Mniej przy tym było frajdy, ale chyba poskutkowało. Jedno szybkie cięcie mieczem i po sprawie. Zabiłem potwora dwa razy, ale to i tak za mało. Nie powinien zginąć tak szybko. Nie po tym, co zrobił Lucy.
  Tymczasem dookoła mnie wszystko płonęło i coś było nie tak. Nie to, że wszystko było w ogniu, który był jak dotąd nieszkodliwy. Do tego przywykłem. Zrobiło się jakby goręcej. Płomienie stały się wyższe, a uwalniający się z nich dym, czarny i gęsty niczym smoła. Zacząłem się pocić i z coraz większym trudem przychodziło mi oddychanie.
  Pośpiesznie wróciłem do Annabeth i Cat, lecz nie zastałem ich tam, gdzie powinienem. Zostało tylko ciało Lucy, które zajęło się ogniem. Odwróciłem wzrok, żeby nie musieć oglądać tego makabrycznego obrazka. Niestety do moich nozdrzy dostał się swąd spalonego ciała. Módlcie się, żeby nigdy w życiu go nie poczuć. Wstrzymałem oddech by odegnać nieproszony zapach, ale nie mogłem wytrzymać długo.
  Ruszyłem więc na poszukiwanie dziewczyn. Nawoływałem je ile tylko sił w płucach, lecz nie odpowiadały. Krzątałem się w tę i we w tę, z jednego miejsca w drugie, uważając by nie potknąć się o płonące belki i nie dotknąć szczątków mebli udekorowanych ogniem. Oczy mnie szczypały i miałem coraz bardziej ograniczoną widoczność. Do tego było mi piekielnie gorąco. Serio, Tartar to przy tym Antarktyda.
  - Percy, tutaj! - usłyszałem rozpaczliwy krzyk Annabeth.
  Świetnie, nic jej nie jest - chyba. Tylko gdzie jest "tutaj"?
  - Na zewnątrz! - dodała, jakby czytała mi w myślach.
  Okay. Cel: dostać się do drzwi. Gdziekolwiek one są. Jak już wspomniałem widoczność nie była zbyt sprzyjająca. Zrobiłem obrót wokół własnej osi szukając prostokąta światła. Dym był bardzo gęsty, dusił mnie niemiłosiernie. Gdy wreszcie dojrzałem mętne światło dnia, ruszyłem w tamtym kierunku ile sił w nogach i płucach.
  Wreszcie wypadłem na zewnątrz. Dowlokłem się do Annabeth i Cat kaszląc przy tym, niczym pełnoetatowy gruźlik. BUUUM!
  Dom rozpadł się na kawałki. Siła wybuchu odrzuciła nas kilka metrów do tyłu. Dziewczyny wylądowały na mnie, tak trochę mnie przygniatając. Próbowały ze mnie zejść, kiedy ulica pod nami rozstąpiła się i wpadliśmy pod ziemię. Gdy tylko wylądowaliśmy, nowopowstała dziura w ulicy zamknęła się,  jakby nigdy nic.
  Powiem wam jedno: być przygniecionym przez dwie dziewczyny, to nic przyjemnego, ale być przygniecionym przez dwie dziewczyny dwukrotnie, po tym jak wybuch odrzucił cię do tyłu na goły beton, po którym czujesz się tak jakby wszystkie kości wypadły ci ze stawów i duszącym dymem w płucach w ciągu niecałej minuty, to... no cóż... niezbyt fajne uczucie. Ale kiedyś trzymałem sklepienie jedną ręką, więc co to dla mnie. Mój kręgosłup i żebra miały nieco inną opinię, ale kto by ich słuchał.
  Kiedy wszyscy pozbieraliśmy się z podłogi, natychmiast opadliśmy na nią spowrotem - tym razem w sposób kontrolowany. Dorwałem się szybko do butelki z wodą, gdyż moje gardło przypominało pustynię.
  - Nikomu nic się nie stało? - Annabeth i Cat wciąż miały opuchnięte oczy od płaczu.
  - To ty się pytasz? - zapytała starsza z dziewcząt. - Ty siedziałeś, bogowie wiedzą ile, w dymie i to ty zostałeś przez nas przygnieciony dwa razy. Więc, czy tobie nic się nie stało?
- Dla mnie to pestka. - Machnąłem lekceważąco ręką. - Nic mi nie jest.
  - Nie byłabym tego taka pewna.
  Annabeth usiadła na mnie i zaczęła rozpinać mi bluzę.
  - Na to przyjdzie czas później - uniosłem brwi.
  - Nie żartuj - skarciła mnie, ale w jej oczach pojawiło się rozbawienie.
  Niestety znikło równie szybko, jak się pojawiło, a z jej ust wyrwał się krótki syk.
  - Co? Co jest? - Spojrzałem na swoją koszulkę i zrozumiałem. Była przesiąknięta krwią. Po prostu super. Głupia, diabelska, idiotyczna Chydra - i inne wyzwiska.
  - Ręce do góry - zarządziła Annabeth.
  Posłusznie wykonałem poecenie. Moja dziewczyna ściągnęła mi koszulkę i rzuciła ją na podłogę obok. Bandaż był w o wiele gorszym stanie niż t-shirt. Annabeth zaczęła go rozwijać, ale najwyraźniej nie miała tyle cierpliwości, bo po chwili przerwała tę czynność.
  - Orkan - powiedziała wyciągając rękę.
  Gdy go dostała, przecięła nim pozostałość opatrunku. Z raną nie było dobrze. Każda inna już dawno by się zrosła, ale ta za żadne skarby nie chciała. Annabeth sięgnęła po nektar i nalała odrobinę na ranę. Boski napój zamiast przynieść ukojenie, rozlał po moim ciele ból tak silny, że zacząłem walić pięścią w podłogę. Następnie dostałem drgawek. Przyszłośc zapowiadała się w kolorach tęczy, nie ma co.
  Spanikowana Annabeth szybko cofnęła rękę, w której trzymała termos z nektarem.
  - O bogowie... - jęknęła. - Co ja narobiłam?
  Cat, która cały czas się nam przyglądała, podeszła teraz do mnie i przyjrzała się mojej ranie.
  - Macie coś mocniejszego od nektaru? - zapytała.
  - Yyy... T-tak, krew Gorgony, ale... - Annabeth była przerażona.
  - Daj mi ją. - Cat była spokojna jak stojąca woda.
  - Ale... Dobrze. - Sięgnęła do kieszeni mojej bluzy, gdzie trzymałem obie buteleczki. Cat trzymała każdą w innej dłoni. Zamknęła oczy i skupiła się.
  - Musi wypić tę - powiedziała i wyciągnęła przed siebie lewą rękę.
  - Skąd wiesz? A jeśli...
  - Nie masz wyboru.
  Miała rację. Czułem, jak w moim ciele rozchodzi się trucizna. Zajmowała miejsce życia, którego nie zostało już wiele. Drżałem coraz mocniej. Cóż za dramatyka! Zamknąłem oczy i poczułem, że ktoś przystawia mi coś do ust - zapewne buteleczkę, bo co innego. Do gardła dostał mi się gęsty płyn. Kiedy go przełknąłem, poczułem w przełyku ogień i lodowate zimno jednocześnie. Dygotałem jeszcze przez chwilę, a potem ból ustąpił jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
  Otworzyłem oczy. Dziewczyny przyglądały mi się z troską pomieszaną z niepokojem.
  - Jak się czujesz? - zapytała Annabeth.
  - Jak młody bóg - odpowiedziałem przekonany o niezachwianiej pewności tego stwierdzenia. - Może nawet lepiej.
  Annabeth przytuliła mnie mocno i po chwili powiedziała:
  - Po twojej ranie nie zostało ani śladu. - Fakt. - Cat, skąd wiedziałaś?
  - Jestem córką Apollina - odparła i uśmiechnęła się smutno. Usiadła i zwinęła się w kłębek obok nas. Nie minęła minuta i już spała.
  Włożyłem z powrotem koszulkę, którą trzeba wyprać - koniecznie. Annabeth usiadła blisko mnie i oparła głowę o moją pierś. Objąłem ją ramieniem i nareszcie miałem czas, żeby się rozejrzeć. Nie było specjalnie po czym. Kolejny długi korytarz prowadzący do nikąd lub wszędzie. Cały obłożony białymi płytkami. Na suficie jaśniały lampy LED-owe. To wszystko,  nic szczególnego.
  Annabeth westchnęła cicho.
  - Co się stało? - spytałem szeptem, żeby nie obudzić Cat.
  - Nic - odparła. - Poprostu... Coraz częściej mam dość bycia herosem. Jesteśmy niczym dryfujące łodzie. Wszystko fajnie, wokół spokój, cisza. Ale zdarza nam się wpłynąć na mielizny lub rafy koralowe, albo obijać się o skały - a to robi dziury w dnie łodzi. Dosyć często zdarzają się sztormy, które łamią maszty. Wszystkie te czynniki prowadzą do tego, że możemy utonąć.
  - Hmm... Tak czysto teoretycznie, gdybym był na tej łodzi, to raczej nie powinna utonąć. - Uśmiechnąłem się słabo.
  - Nie o to mi chodziło - syknęła z irytacją, ale na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. - Chyba powinniśmy wziąć przykład z Cat - powiedziała kładąc się.
  Wzruszyłem ramionami i zrobiłem to samo.

*********************
Zdaję sobie sprawę,  że nie publikując postów tak długo popełniłam blogowe samobójstwo. Ale może ktoś tu jeszcze zagląda?
Pozdrawiam, Chandles. :)