piątek, 17 lipca 2015

Rozdział 13

ROZDZIAŁ 13
ANNABETH

  Budząc się, stwierdziłam, że wyjątkowo się wyspałam - jeśli leżenie na twardym podłożu, od którego co noc robią się siniaki, wiercenie się w poszukiwaniu wygodnej (w każdym razie mniej uciążliwej) pozycji i mniej męczące koszmary można nazwać komfortowym wypoczynkiem, po którym człowiek poczuje się wyspany. Tak czy inaczej, spało mi się najlepiej, odkąd trafiłam z Percym do Labiryntu - o ile to był ten prawdziwy, mitologiczny Labirynt. Uczucie skonfundowania towarzyszyło mi odkąd tu trafiliśmy i nie opuszczało mnie ani na chwilę. Częstym gościem w moich uczuciach był również lęk i niepokój - nierozłączne, podróżujące ze mną nieustannie.
  Gdy rozbudziłam się na tyle, żeby otworzyć oczy, odkryłam, że nie obudziłam się tam, gdzie zasnęłam. Byliśmy teraz w wielkiej bibliotece. Regały, z półkami uginającymi się od ciężaru książek, sięgały sufitu tworząc labirynt. Na ogół bardzo lubiłam bilblioteki i inne miejsca związane z książkami, ale... coś w tym miejscu napawało mnie niepokojem. Zresztą jak wszystkie miejsca, w które dotąd trafiliśmy.
  W końcu posranowiłam obudzić Percy'ego i małą Cat. Z dziewczynką nie było problemu - natychmiast otrzeźwiała i po chwili była na nogach, natomiast Glonomóżdżek... Nim trzeba było mocno potrząsnąć i wrzasnąć do ucha, żeby wzbudzić go ze snu.
  - Co? Co jest? Stało się coś?- zapytał zaspanym głosem ziewając. 
  - Na razie nic i miejmy nadzieje, że nie stanie - odpowiedziałam.
  - To dobrze. - Percy usiadł przecierając oczy. - Nie wspomniałaś, że znaleźliśmy się w piekle - skrzywił się.
  - Przecież to tylko biblioteka.
  - No właśnie! Po za tym te regały wyglądają, jakby miały się zaraz zawalić, a nas zaleje książkami - a książki nie woda, z nich nas nie wydostanę.
  - Tak, to będzie straszne - syn Posejdona "utopił się" w morzu książek. - Zbagatelizowałam sprawę, choć w głębi duszy przyznawałam mu rację. 
  - Możemy zjeść śniadanie? - zapytała Cat.
  - Jasne - przytaknęłam i sięgnęłam po nasze plecaki... których nie było. - Yyy, a może nie możemy. Percy, wiesz może, gdzie są plecaki?
  - Ma gacie Zeusa, nie mam bladego pojęcia. Przecież nie mogły wyparować.
  - A my nie mogliśmy przenieść się w inne miejsce podczas snu. Percy, w naszym świecie wszystko może się zdarzyć. 
  - W takim razie, po co Afrodyta nam je dała. Ile razy z nich skorzystaliśmy? Raz? Dwa?
  - Mam przeczucie, że gdzieś je tu znajdziemy.
  - Pewnie masz rację, jak zawsze - westchnął.
   - Polemizowałabym.
   - Co byś robiła? - zapytał Glonomóżdżek i zmarszczył brwi.
   W odpowiedzi pocałowałam go w policzek, a potem uśmiechnęłam się i machnęłam ręką.
  Odwróciłam się od mojego towarzystwa, żeby ponownie zlustrować bibliotekę wzrokiem. W tym momencie z najwyższej półki, jakieś trzy metry ode mnie, spadła książka. Trzasnęła o ziemię i otworzyła się.
Podeszłam do niej i zgarnęłam ją z podłogi. Mniej więcej w połowie strony, po prawej, zaznaczone było jaskrawoniebieskim zakreślaczem słowo "Gdy". 
  Zmarszczyłam brwi, zastanawiając się, o co może chodzić. Jedno jest pewne: to nie był przypadek. Percy i Cat podbiegli do mnie, pytając, co się stało. Wtedy, metr dalej, spadła druga książka, która tak samo jak tamta, otworzyła się na podłodze. Wcisnęłam książkę Percy'emu i poszłam po tamtą. W niej, zakreślone było słowo "boga", na prawej stronie. Przeczuwałam, że mamy do czynienia z kolejną rymowanką.
  Spadła trzecia książka. Tym razem zaznaczone było słowo "wojny", na lewej stronie. Nie wiem dlaczego, uznałam, że to istotne na której stronie jest zaznaczone słowo - może to była jakaś wskazówka, może czysty przypadek.
  - "Wojny", hmm. - Percy zerknął mi przez ramię. - Łącznie daje to "Gdy boga wojny", czyli Ares. Daję sobie rękę uciąć, że następnym słowem będzie "znajdziecie" lub coś w tym guście. Co jak co, ale nie mam ochoty na spotkanie z tym małym, cynicznym, wkurzającym, śmierdzącym...
  - Percy! - przerwałam mu. - Też za nim nie przepadam, ale miej trochę szacunku.
  Przewrócił oczami, ale nie powiedział nic więcej. 
  Dostrzegłam, że stoimy na rozwidleniu dróg. Drogi w lewo i w prawo wyglądały tak samo - regały z książkami do sufitu. Zastanawiałam się, w którą stronę iść a wtedy uszłyszałam trzask pękającego drewna. Wszyscy odwróciliśmy się o 180°, gdyż stamtąd dobiegł niepokojący dźwięk.
Pękła jedna z półek i leżące na niej książki posypały się na podłogę. Zaraz potem pękła druga, potem trzecia i wreszcie wszyskie inne zamieniając ziemię w morze książek.
  - A nie mówiłem, że się zawali?! - wykrzyknął Percy, choć trochę zbladł i wytrzszczył oczy. 
  Staliśmy tam, sparaliżowani.
  - Musimy uciekać! - wszasnęła mała Cat. Miała z nas najwięcej rozsądku.
  Otrząsnęłam się.
  - Tak, musimy. Lecz w którą stronę? - zapytał Percy.
  - Wydaje mi się, że w prawo - odpowiedziałam, przypominając sobie, że pierwsze słowo rymowanki było na prawej stronie. Obym miała rację. - Szybko!
  Książkowa lawina była już bardzo blisko, a wysokością przypominała olbrzyma. 
  Pobiegliśmy więc wskazaną przeze mnie drogą w towarzystwie nieustających trzasków pękających regałów. Książki ścigały nas, były bardzo, bardzo blisko niecałe trzy metry od nas. Cat nie dawała rady, więc Percy wziął ją na ręce i ruszyliśmy dalej. W połowie korytarza, przed nami spadła kolejna książka. Zgarnęłam ją w biegu, nie czytając słowa, tylko sprawdzając, po której jest stronie - po prawej.
  Biegłam pierwsza, więc gdy skręciłam w prawo przynastępnym rozwidleniu Percy musiał biec za mną, nie pytając, skąd wiem, gdzie iść.
  Pokonywaliśmy kolejne korytarze, uciekając przed lawiną. Ja - zbierając po drodze książki,sprawdzając słowa i niosąc pod pachą kilka ostatnich książek, Percy - dzwigając Cat i resztę egzemplarzy.
  Gdy wypadliśmy z kolejnego zakrętu, na drodze stanęła nam Erynia. Zatrzymałam się, zbita z tropu. Percy rzucił książki, postawił Cat na ziemię i wydobył z kieszeni Orkana. Zaszarżował na potwora i zaczęła się walka. Podczas jej trwania, każda sekunda zdawała się trwać wieki. Staliśmy w miejscu, a lawina się nie zatrzymywała. Gdy Percy zadał ostateczny cios, była już niebezpiecznie blisko. Glonomóżdżek złapał swoje rzeczy i pognaliśmy dalej w morderczym tępie.
  Dotarliśmy do ślepego zaułka. Lawina się zatrzymała, niespełna metr od nas. Upadliśmy na podłogę, próbując złapać oddech.
   - Trzeba złożyć rymowankę do końca - odezwał się Percy, kiedy już ochłoneliśmy.
  Kiedy ułożyliśmy książki w dobrej kolejności, zaznaczone słowa ułożyły się w rymowankę o takiej treści: "Gdy boga wojny odszukacie, stracone rzeczy odzyskacie".
  - Przynajmniej spotkanie z Aresem nam się opłaci - powiedział Percy - odzyskamy jedzenie.
  Nie zdążyłam odpowiedzieć, gdyż półki z książkami znowu zaczęły się łamać - tym razem nad nami. 
  Nie mieliśmy dokąd uciekać. Kilka książek uderzyło mnie w głowę i padłam na ziemię.

sobota, 28 marca 2015

Rozdział 12

ROZDZIAŁ 12
PERCY

  Pięć uderzeń serca później Lucy zmarła.
  Wszystko działo się w zwolnionym tempie. Klęczeliśmy wokół niej ze zdruzgotanymi minami, a mała Cat zanosiła się głośnym płaczem w moich ramionach, cała się trzęsąc i trzymając dłoń matki. Wokół nas utworzyła się bańka, nasz mały azyl. Istniała tylko Lucy. Biedna, kochana, umierająca Lucy. Czułem, że po policzku spływa mi łza. Annabeth miała całą twarz mokrą od płaczu.
  Lucy non stop otwierała i zamykała usta usiłując coś powiedzieć, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Przestała i skinęła na mnie dłonią. Pochyliłem się nad nią.
  - Zaopiekujcie się Cat, proszę. - Jej mocno zachrypnięty szept był ledwie słyszalny. Wypuściła ostanie powietrze z ust, a wraz z nim resztkę życia.
  W tym całym zdarzeniu moje serce zdąrzyło zabić dokładnie pięć razy.
  Podniosłem się z klęczek ogarnięty smutkiem i złością. Ze wskazaniem na to drugie. Oddałem Cat Annabeth i wyciągnąłem z kieszeni mój magiczny długopis. To był jednak tylko odruch. Smoka już nie było. To znaczy był, gdyż jego prochy wciąż unosiły się w powietrzu, ale nie był taki przytłaczający jak wcześniej.
  A jednak coś się zadziało. Drobiny krążące w powietrzu zaczęły do siebie ciągnąć. Smok formował się na nowo. Cóż za niespodziewany zwrot akcji. Ale nie ma tego złego - mogę dać upust swojej złości. Tylko czemu się odradza? Poprzedni cios był za słaby? Tanatos został uwolniony? Wolę tę pierwszą wersję, choć jest trochę upokarzająca.
  Nie pozwoliłem ognistej bestii się odrodzić. Mniej przy tym było frajdy, ale chyba poskutkowało. Jedno szybkie cięcie mieczem i po sprawie. Zabiłem potwora dwa razy, ale to i tak za mało. Nie powinien zginąć tak szybko. Nie po tym, co zrobił Lucy.
  Tymczasem dookoła mnie wszystko płonęło i coś było nie tak. Nie to, że wszystko było w ogniu, który był jak dotąd nieszkodliwy. Do tego przywykłem. Zrobiło się jakby goręcej. Płomienie stały się wyższe, a uwalniający się z nich dym, czarny i gęsty niczym smoła. Zacząłem się pocić i z coraz większym trudem przychodziło mi oddychanie.
  Pośpiesznie wróciłem do Annabeth i Cat, lecz nie zastałem ich tam, gdzie powinienem. Zostało tylko ciało Lucy, które zajęło się ogniem. Odwróciłem wzrok, żeby nie musieć oglądać tego makabrycznego obrazka. Niestety do moich nozdrzy dostał się swąd spalonego ciała. Módlcie się, żeby nigdy w życiu go nie poczuć. Wstrzymałem oddech by odegnać nieproszony zapach, ale nie mogłem wytrzymać długo.
  Ruszyłem więc na poszukiwanie dziewczyn. Nawoływałem je ile tylko sił w płucach, lecz nie odpowiadały. Krzątałem się w tę i we w tę, z jednego miejsca w drugie, uważając by nie potknąć się o płonące belki i nie dotknąć szczątków mebli udekorowanych ogniem. Oczy mnie szczypały i miałem coraz bardziej ograniczoną widoczność. Do tego było mi piekielnie gorąco. Serio, Tartar to przy tym Antarktyda.
  - Percy, tutaj! - usłyszałem rozpaczliwy krzyk Annabeth.
  Świetnie, nic jej nie jest - chyba. Tylko gdzie jest "tutaj"?
  - Na zewnątrz! - dodała, jakby czytała mi w myślach.
  Okay. Cel: dostać się do drzwi. Gdziekolwiek one są. Jak już wspomniałem widoczność nie była zbyt sprzyjająca. Zrobiłem obrót wokół własnej osi szukając prostokąta światła. Dym był bardzo gęsty, dusił mnie niemiłosiernie. Gdy wreszcie dojrzałem mętne światło dnia, ruszyłem w tamtym kierunku ile sił w nogach i płucach.
  Wreszcie wypadłem na zewnątrz. Dowlokłem się do Annabeth i Cat kaszląc przy tym, niczym pełnoetatowy gruźlik. BUUUM!
  Dom rozpadł się na kawałki. Siła wybuchu odrzuciła nas kilka metrów do tyłu. Dziewczyny wylądowały na mnie, tak trochę mnie przygniatając. Próbowały ze mnie zejść, kiedy ulica pod nami rozstąpiła się i wpadliśmy pod ziemię. Gdy tylko wylądowaliśmy, nowopowstała dziura w ulicy zamknęła się,  jakby nigdy nic.
  Powiem wam jedno: być przygniecionym przez dwie dziewczyny, to nic przyjemnego, ale być przygniecionym przez dwie dziewczyny dwukrotnie, po tym jak wybuch odrzucił cię do tyłu na goły beton, po którym czujesz się tak jakby wszystkie kości wypadły ci ze stawów i duszącym dymem w płucach w ciągu niecałej minuty, to... no cóż... niezbyt fajne uczucie. Ale kiedyś trzymałem sklepienie jedną ręką, więc co to dla mnie. Mój kręgosłup i żebra miały nieco inną opinię, ale kto by ich słuchał.
  Kiedy wszyscy pozbieraliśmy się z podłogi, natychmiast opadliśmy na nią spowrotem - tym razem w sposób kontrolowany. Dorwałem się szybko do butelki z wodą, gdyż moje gardło przypominało pustynię.
  - Nikomu nic się nie stało? - Annabeth i Cat wciąż miały opuchnięte oczy od płaczu.
  - To ty się pytasz? - zapytała starsza z dziewcząt. - Ty siedziałeś, bogowie wiedzą ile, w dymie i to ty zostałeś przez nas przygnieciony dwa razy. Więc, czy tobie nic się nie stało?
- Dla mnie to pestka. - Machnąłem lekceważąco ręką. - Nic mi nie jest.
  - Nie byłabym tego taka pewna.
  Annabeth usiadła na mnie i zaczęła rozpinać mi bluzę.
  - Na to przyjdzie czas później - uniosłem brwi.
  - Nie żartuj - skarciła mnie, ale w jej oczach pojawiło się rozbawienie.
  Niestety znikło równie szybko, jak się pojawiło, a z jej ust wyrwał się krótki syk.
  - Co? Co jest? - Spojrzałem na swoją koszulkę i zrozumiałem. Była przesiąknięta krwią. Po prostu super. Głupia, diabelska, idiotyczna Chydra - i inne wyzwiska.
  - Ręce do góry - zarządziła Annabeth.
  Posłusznie wykonałem poecenie. Moja dziewczyna ściągnęła mi koszulkę i rzuciła ją na podłogę obok. Bandaż był w o wiele gorszym stanie niż t-shirt. Annabeth zaczęła go rozwijać, ale najwyraźniej nie miała tyle cierpliwości, bo po chwili przerwała tę czynność.
  - Orkan - powiedziała wyciągając rękę.
  Gdy go dostała, przecięła nim pozostałość opatrunku. Z raną nie było dobrze. Każda inna już dawno by się zrosła, ale ta za żadne skarby nie chciała. Annabeth sięgnęła po nektar i nalała odrobinę na ranę. Boski napój zamiast przynieść ukojenie, rozlał po moim ciele ból tak silny, że zacząłem walić pięścią w podłogę. Następnie dostałem drgawek. Przyszłośc zapowiadała się w kolorach tęczy, nie ma co.
  Spanikowana Annabeth szybko cofnęła rękę, w której trzymała termos z nektarem.
  - O bogowie... - jęknęła. - Co ja narobiłam?
  Cat, która cały czas się nam przyglądała, podeszła teraz do mnie i przyjrzała się mojej ranie.
  - Macie coś mocniejszego od nektaru? - zapytała.
  - Yyy... T-tak, krew Gorgony, ale... - Annabeth była przerażona.
  - Daj mi ją. - Cat była spokojna jak stojąca woda.
  - Ale... Dobrze. - Sięgnęła do kieszeni mojej bluzy, gdzie trzymałem obie buteleczki. Cat trzymała każdą w innej dłoni. Zamknęła oczy i skupiła się.
  - Musi wypić tę - powiedziała i wyciągnęła przed siebie lewą rękę.
  - Skąd wiesz? A jeśli...
  - Nie masz wyboru.
  Miała rację. Czułem, jak w moim ciele rozchodzi się trucizna. Zajmowała miejsce życia, którego nie zostało już wiele. Drżałem coraz mocniej. Cóż za dramatyka! Zamknąłem oczy i poczułem, że ktoś przystawia mi coś do ust - zapewne buteleczkę, bo co innego. Do gardła dostał mi się gęsty płyn. Kiedy go przełknąłem, poczułem w przełyku ogień i lodowate zimno jednocześnie. Dygotałem jeszcze przez chwilę, a potem ból ustąpił jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
  Otworzyłem oczy. Dziewczyny przyglądały mi się z troską pomieszaną z niepokojem.
  - Jak się czujesz? - zapytała Annabeth.
  - Jak młody bóg - odpowiedziałem przekonany o niezachwianiej pewności tego stwierdzenia. - Może nawet lepiej.
  Annabeth przytuliła mnie mocno i po chwili powiedziała:
  - Po twojej ranie nie zostało ani śladu. - Fakt. - Cat, skąd wiedziałaś?
  - Jestem córką Apollina - odparła i uśmiechnęła się smutno. Usiadła i zwinęła się w kłębek obok nas. Nie minęła minuta i już spała.
  Włożyłem z powrotem koszulkę, którą trzeba wyprać - koniecznie. Annabeth usiadła blisko mnie i oparła głowę o moją pierś. Objąłem ją ramieniem i nareszcie miałem czas, żeby się rozejrzeć. Nie było specjalnie po czym. Kolejny długi korytarz prowadzący do nikąd lub wszędzie. Cały obłożony białymi płytkami. Na suficie jaśniały lampy LED-owe. To wszystko,  nic szczególnego.
  Annabeth westchnęła cicho.
  - Co się stało? - spytałem szeptem, żeby nie obudzić Cat.
  - Nic - odparła. - Poprostu... Coraz częściej mam dość bycia herosem. Jesteśmy niczym dryfujące łodzie. Wszystko fajnie, wokół spokój, cisza. Ale zdarza nam się wpłynąć na mielizny lub rafy koralowe, albo obijać się o skały - a to robi dziury w dnie łodzi. Dosyć często zdarzają się sztormy, które łamią maszty. Wszystkie te czynniki prowadzą do tego, że możemy utonąć.
  - Hmm... Tak czysto teoretycznie, gdybym był na tej łodzi, to raczej nie powinna utonąć. - Uśmiechnąłem się słabo.
  - Nie o to mi chodziło - syknęła z irytacją, ale na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. - Chyba powinniśmy wziąć przykład z Cat - powiedziała kładąc się.
  Wzruszyłem ramionami i zrobiłem to samo.

*********************
Zdaję sobie sprawę,  że nie publikując postów tak długo popełniłam blogowe samobójstwo. Ale może ktoś tu jeszcze zagląda?
Pozdrawiam, Chandles. :)

sobota, 1 listopada 2014

Rozdział 11

ROZDZIAŁ 11
ANNABETH

  Dwunastu olimpijczyków siedziało na swoich tronach. Stałam na przeciwko nich, podczas gdy oni wpatrywali się w coś za mną. Większość miała miny obojętne, a raczej starała się takie mieć. Wielu z nich konciki ust biegły w dół lub w ich oczach było widać współczucie. Na boskim obliczu Ateny malowała się niemal rozpacz.
  Kierowana ciekawością obróciłam się i na ten widok stanęło mi serce. Percy klęczał pochylając się nad kimś. Smutek, cierpienie, udręka - nigdy nie widziałam tych emocji razem na jego wesołej twarzy. Wykrzywiały ją prawie nie do poznania. Przyjrzałam się osobie nad którą klęczał i z trwogą odkryłam, że to ja. Usta miałam sine, skórę bladą, Percy trzymał mnie za rękę, a jego łzy ciekły na moją twarz.
  - Nie! - chciałam krzyknąć i podbiec do niego, a następnie przytulić i zapewnić, że nic mi nie jest i jestem przy nim. Oczywiście nic takiego się nie wydarzyło - jak zawsze. Powinnam się już tego nauczyć.
  - Annabeth! Obudź się!
  I sen rozwiał się w mgłę.
  Otworzyłam narządy wzroku i Percy zdjął ręce z moich ramion. Usiadłam i momentalnie oczy zaczęły piec mnie od dymu. Dymu wydobywającego się z dwumetrowych płomieni. Wtem runęła na nie fala wody. Każdy normalny pożar by już zgasł, ale ten zrobił to tylko na chwilę. Zgliszcza jakby pochłonęły wodę, a ogień powstał tym razem jeszcze wyższy.
  Percy posłał mi skonsternowane spojrzenie i spytał:
  - Masz może jakiś lepszy pomysł?
  - Chwilowo nie. - Byłam równie zagubiona jak on.
  - Tak też myślałem.
  Jak ugasić ogień, który był chyba magiczny?
  Olśniło mnie. Przecież przez otaczający nas pożar powinniśmy wyparować z gorąca, a jednak w pomieszczeniu wciąż panowała temperatura pokojowa.
  Zerwałam się z łóżka i podeszłam do ognia spokojnym krokiem.
  - Annabeth, co ty robisz? - Percy był pełen niepokoju.
  Wyciągnęłam rękę i zanim cokolwiek zdążyło mnie powstrzymać - Percy, mój własny lęk - wsadziłam ją do ognia. Tak jak myślałam, on nie parzył. Wysunęłam rękę z ognia i przyjrzałam się jej. Wyglądała dokładnie tak samo jak wcześniej. Skrawek bluzy nie zajął się ogniem.
  Percy stanął obok mnie i wykonał tę samą czynność. Zdziwiony uniósł brwi.
  - Możemy ot tak, poprostu przez niego przejść?
  - Na to wygląda.
  Założyłam mój plecak i przeszłam przez ogień. Jedyne co czułam, to lekkie łaskotanie. Dołączył do mnie Percy i wyszliśmy na korytarz. Panował tam dziwny, trochę przerażający wręcz spokój. Zapewne cisza przed burzą.
  Moja intuicja się nie myliła. Z dołu usłyszeliśmy zatrważający krzyk małego dziecka. Od razu rzuciliśmy się ku schodom i zbiegliśmy po nich tak szybko, jakby się paliło. Co oczywiście było prawdą. Wpadliśmy do salonu i ujrzeliśmy smoka. Co prawda był niewielkich rozmiarów, ale narobił niezłego spustoszenia. Prawie wszystkie meble trawił ogień. Akurat w tym momencie ział ogniem na krzesło, które natychmiast się nim zajęło. Dziwne było to, że wiszące obok zasłony nie zrobiły tego samego. Najwyraźniej płonęło tylko to, na co smok zionął. To chyba dobrze.
  Nagle za smokiem stanęła Lucy i rozbiła mu jedną ze swoich gitar na głowie. Przypomniało mi to Rachel, która rzuciła szczotką do włosów w Kronosa. Za Lucy stała Cat. Smok skierował swoje czerwone ślepia na nie, a jego czarne ciało napieło się. Percy wyciągnął miecz i rzucił się na niego, a ja pobiegłam do Lucy i Cat. Złapałam małą w objęcia i odbiegłam z nią w miarę bezpieczne miejsce. Krzyczałam do Lucy,  aby zrobiła to samo, lecz ona stała dalej niczym zahipnotyzowana. I zanim Percy odciął potworowi łeb, ten zamachnął się łąpą z wielkimi szponami i zamachnął się na Lucy, poczym rozsypał się w pył. Lucy upadła na podłogę niczym szmaciana lalka, a jej biała koszulka zaczęła nabierać czerwonego koloru.

************************************
Przepraszam,  że taki krótki. Najważniejsze, że jest :D

sobota, 11 października 2014

Rozdział 10 i przeprosiny

Przepraszam, przepraszam i jeszcze raz przepraszam. Byłam tak zarobiona, że nie miałam czasu kompletnie na nic. Mam nadzieję, że ktoś jeszcze tu zagląda. Następny rozdział postaram się dodać jak najszybciej.
***************************************

ROZDZIAŁ 10
PERCY

  - Zapraszam do środka! - Kobieta wskazała drzwi za sobą, zza których wydobywała się muzyka.
  Nie ruszyliśmy się z miejsca.
  - Och! No co tak stoicie?
  Wprawdzie kobieta sprawiała wrażenie bardzo miłej i sympatycznej. Nie mogła mieć więcej niż trzydzieści lat. Na twarzy w kształcie serca widniał lekki uśmiech. Na zadarty piegowaty nos, założone były okulary w czerwonych oprawkach, których szkła przesłaniały oczy w kolorze bezchmurnego nieba, podkreślone czarną kreską. Niesforne loki, spięte w kucyk, który opadał na prawe ramię, były koloru węgla. Kobieta miała na sobie za duży t-shirt z zespołem Led Zeppelin, grafitowe legginsy i glany, które - sądząc po wyglądzie - służyły jej już dłuższy czas. Ale zarówno ja, jak i Annabeth nauczyliśmy się nie ufać ludziom lub rzeczom o pozornie miłym wyglądzie. Podejdziesz do czegoś takiego, a to będzie próbować cię zabić.
  - No dobra - odezwała się kobieta. - To ja może się przedstawię. Mam na imię Lucy. A wy to Percy i Annabeth. Zgadza się?
  Annabeth pokiwała wolno głową z wciąż niepewną miną. Skąd ona o nas wiedziała? Aha, od Apolla/Apollina (za cholerę nie wiem, jak to się odmienia :P). Okay. To ona jest córką brata Artemidy? Szczerze w to wątpię.
  - To ten... - powiedziała Lucy, przestępując z nogi na nogę. - Wejdziecie czy nie?
  Posłałem Annabeth spojrzenie spod uniesionych brwi, zadając jej nieme pytanie: "Co o tym sądzisz? Powinniśmy wejść?". Zastanowiła się przez chwilę, po czym skinęła głową. Zabrałem głos.
  - Dobrze, proszę pa...
  - Lucy - poprawiła mnie.
  - Dobrze, Lucy. Z chęcią wejdziemy.
  - Więc chodźcie.
  Ruszyliśmy za nią stromymi schodkami. Popłynęła piosenka "Stairway to heaven". Na ich szczycie Lucy zatrzymała się, by otworzyć drzwi, które skrzypnęły tak straszliwie głośno, że aż się skrzywiłem. Lucy uśmiechnęła się przepraszająco.
  - Powinnam je nasmarować już dawno temu.
  - Masz całkowitą rację - zgodziła się Annabeth.
  - Zawsze wypada mi to z głowy.
  Przeszliśmy przez drzwi i znaleźliśmy się w salonie. Chyba. Trudno się było zorientować. Na ścianach wisiały plakaty różnych zespołów rockowych - od Led Zeppelin, przez Coldplay, po Queen. Już wiem skąd muzyka dochodziła do piwnicy. Pod ścianą stała wielka czarna wieża stereo. W kącie stały trzy gitary - akustyczna, basowa i elektryczna - a obok nich wzmacniacz. Nad nimi wisiała mandolina. W centralnym punkcie pokoju stała pokaźnych rozmiarów kanapa obita czarnym aksamitem. Jedną ze ścian zajmowały regały z książkami, płytami winylowymi i CD oraz filmami na DVD. Pomieszczenie wywarło na mnie bardzo pozytywne wrażenie. W takim miejscu mógłbym zamieszkać. Może tylko pozbyłbym się książek, bo czytanie jest dla mnie bardziej torturą niż rozrywką.
  W pokoju panował półmrok. Wyjrzałem przez okno. Mogliśmy być w Gdziekolwiek, Stany Zjednoczone. Podobno bardzo miłe miasteczko. A teraz na serio. Był wieczór i na zewnątrz było już ciemno. Latarnie oświetlały ulicę oraz inne domy.
  - Gdzie my właściwie jesteśmy? - zapytałem.
  - W Denver - odparła Lucy siadając na kanapie. - Usiądziecie?
  Przystaliśmy na propozycję z chęcią, bo już od dawna nie siedzieliśmy, ani nie leżeliśmy na czymś miękkim i wygodnym. Dla naszych obolałych ciał było to niemal jak ambrozja. Zdjęliśmy plecaki i postawiliśmy na podłodze.
  - Hmm... Może opowiecie jak znaleźliście się w mojej piwnicy? - zaproponowała pani domu.
  No więc Annabeth opowiedziała jej naszą przygodę od momentu przebudzenia się w jaskini, aż do teraz. Ja od czasu do czasu dodawałem coś od siebie. Lucy tylko raz po raz kiwała głową i patrzyła na nas zamyślona i zaciekawiona.
  Kiedy Annabeth skończyła, z głośników popłynęło "Dazed and Confused"(oszołomiony i zagubiony). Trafne podsumowanie.
  - Mówicie, że gdy znajdziecie córkę Apolla będzie mieli chwilę spokoju... - powiedziała Lucy powoli.
  - Tak - potwierdziłem.
  - Ciekawe... - Zmarszczyła brwi, a po chwili nos. - Przydałaby się wam kąpiel.
  Fakt, nie pachnęliśmy fiołkami.
  - Czy byłabyś tak miła... - zaczęła Annabeth.
  - Pewnie. Chodź kochana, zaprowadzę cię do łazienki.
  Obie wstały. Przechodząc, Annabeth potargała mi włosy, przez co mimowolnie się uśmiechnąłem.
  Pomimo wyczrrpania i bólu, zacząłem się nad tym wszystkim zastanawiać. Skupienia nie ułatwiały mi dźwięki gitar dochodzące z "Whole Lotta Love". A więc Lucy słyszała o nas od Apollina, tak? Patrząc na ten pokój, wcale bym się nie zdziwił gdyby ten bóg zakochał się w Lucy. Może faktycznie tak było.
  Zauważyłem, że w progu stoi jakaś mała osóbka i mi się przygląda.
  - Cześć! - Uśmiechnąłem się.
  Dziewczynka, na oko pięcioletnia, podeszła do kanapy i wskoczyła na nią. Usiadła i wwierciła we mnie wzrok. Był bardzo przenikliwy. Dziewczynka miała blond loki i oczy koloru bezchmurnego nieba zupełnie jak Lucy.
  - Cześć! - odpowiedziała mi i rozciągnęła usta w uśmiechu ukazując białe jak perełki ząbki.
  - Masz na imię?
  - Cat. A ty?
  - Ja jestem Percy.
  - Percy Jackson? - Cat nie wymawiała "r", więc wyobraźcie sobie jak brzmiało moje imię wypowiadane przez nią.
  - Yyy, no tak.
  Lucy weszła z powrotem do pokoju. Zauważyła, że rozmawiam z jej córką i szeroko się uśmiechnęła.
  - Widzę, że poznałeś już Cat.
  - Owszem. To bardzo miła osóbka.
  - Ale chyba powinna już spać. Co, Cat?
  - Ale mamo... - chciała zaprotestować.
  Lucy zrobiła jeden powolny krok w jej stronę, a potem drugi. Cat zeskoczyła z wersalki i zaczęła uciekać. Matka i córka ganiały wokół mnie śmiejąc się głośno. W końcu Lucy dopadła Cat i zaniosła ją do łóżka.
  Po kilku minutach wróciła i usiadła obok mnie.
  - Chyba wiem, nad czym się zastanawiasz - zagaiła Lucy.
  - No więc... Czy Cat...?
  - Pytaj śmiało.
  - Czy Cat jest córką Apollina?
  - Jest. Możecie więc liczyć na chwilę spokoju.
  Odetchnąłem. Jedna noc bez przygód. Propozycja nie do odrzucenia.
  Annabeth wróciła do pokoju i przysiadła się do nas w nowych, czystych ciuchach. Lucy musiała je dla niej przygotować.
  - Dobra. - Lucy wstała. - Twoja kolej, Percy.
  Zaprowadziła mnie do małej i przytulnej łazienki. Zrzuciłem brudne ciuchy i wskoczyłem pod prysznic. Razem z brudem woda zmyła ze mnie zmęczenie i rozjaśniła umysł. Lecz gdy tylko zakręciłem kurek poczułem się kompletnie wypompowany, powieki mi się zamykały.
  Na wiklinowym koszu znalazłem czyste ubrania. Nie miałem pojęcia skąd Lucy je wytrzasnęła, ale byłem jej wdzięczny.
  W salonie znajdowała się tylko Lucy. Annabeth nie było.
  - Annabeth śpi na górze - wyjaśniła. - Zaniosła tan wasze plecaki.
  - Och, dobrze.
  - Ty też wyglądasz na wykończonego, ale zanim się położysz zabandażuję ci tę ranę na piersi. Oczywiście za twoim pozwoleniem.
  - Jasne. Bardzo miło z twojej strony.
  Gdy było już po wszystkim zaprowadziła mnie na górę, do pokoju w którym spała Annabeth.
  Położyłem się obok niej delikatnie, aby jej nie zbudzić. Od razu zasnąłem kamiennym snem.
  Obudziło mnie niezwykłe gorąco. Temperatura powietrza wynosiła ze 100°C. Otworzyłem oczy i ujrzałem płomienie otaczające nas ze wszystkich stron.

czwartek, 28 sierpnia 2014

Nominacja do LBA

Zostałam nominiwana do LBA przez Meggi Jackson (http://percy-and-annabeth.blogspot.com), za co jej serdecznie dziękuję. Mam dopiero 9 rozdziałów, a już zostałam nominowana :o Czuję się zaszczycona :)

1. Jaki serial oglądasz?

Oglądałam "How I Met Your Mother", ale się skończył :(

2. Kogo najbardziej podziwiasz?

  Hmm, chyba Ricka Riordana, za to, że tworzy wspaniałe książki i ogarnia mitologie jak nikt inny :) Podziwiam również Roberta Planta - nie wiem jak można tak zajedwabiście śpiewać.

3. Najśmieszniejsza sytuacja w twoim życiu?

   Muszę się zastanowić... Jednak wolę zachować to dla siebie ;)

4. Liczy się dla ciebie zdanie innych?

  To zależy w jakiej sprawie.

5. Twój ulubiony kolor?

  Nie mam ulubionego, ale jeśli mam wybierać to: fioletowy, czarny, szary, niebieski.

6. Kim chcesz zostać w przyszłości?
 
  Zmienia się to co pięć minut, więc nie mogę odpowiedzieć na to pytanie ;)

7. Czy przeczytasz kiedyś książkę, którą właśnie piszę xd?

  Piszesz książkę?! :o Jeśli ją opublikujesz...

8. Twój ulubiony aktor/aktorka?

  Johny Depp, Jennifer Lawrence, Jason Statham, Leonardo DiCaprio

9. Umiesz gotować?

  Moje potrawy są jadalne, więc myślę, że tak :)

10. Do której klasy teraz idziesz?

  2 gim.

11. Lubisz jakiś sport?

   Siatkówka, koszykówka, jazda na rowerze, pływanie, jazda na rolkach, na desce...

Jescze raz dziękuję za nominację. Co do rozdziału, pojawi się on w roku szkolnym. Może wcześniej, ale niczego nie obiecuję ;)