sobota, 28 marca 2015

Rozdział 12

ROZDZIAŁ 12
PERCY

  Pięć uderzeń serca później Lucy zmarła.
  Wszystko działo się w zwolnionym tempie. Klęczeliśmy wokół niej ze zdruzgotanymi minami, a mała Cat zanosiła się głośnym płaczem w moich ramionach, cała się trzęsąc i trzymając dłoń matki. Wokół nas utworzyła się bańka, nasz mały azyl. Istniała tylko Lucy. Biedna, kochana, umierająca Lucy. Czułem, że po policzku spływa mi łza. Annabeth miała całą twarz mokrą od płaczu.
  Lucy non stop otwierała i zamykała usta usiłując coś powiedzieć, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Przestała i skinęła na mnie dłonią. Pochyliłem się nad nią.
  - Zaopiekujcie się Cat, proszę. - Jej mocno zachrypnięty szept był ledwie słyszalny. Wypuściła ostanie powietrze z ust, a wraz z nim resztkę życia.
  W tym całym zdarzeniu moje serce zdąrzyło zabić dokładnie pięć razy.
  Podniosłem się z klęczek ogarnięty smutkiem i złością. Ze wskazaniem na to drugie. Oddałem Cat Annabeth i wyciągnąłem z kieszeni mój magiczny długopis. To był jednak tylko odruch. Smoka już nie było. To znaczy był, gdyż jego prochy wciąż unosiły się w powietrzu, ale nie był taki przytłaczający jak wcześniej.
  A jednak coś się zadziało. Drobiny krążące w powietrzu zaczęły do siebie ciągnąć. Smok formował się na nowo. Cóż za niespodziewany zwrot akcji. Ale nie ma tego złego - mogę dać upust swojej złości. Tylko czemu się odradza? Poprzedni cios był za słaby? Tanatos został uwolniony? Wolę tę pierwszą wersję, choć jest trochę upokarzająca.
  Nie pozwoliłem ognistej bestii się odrodzić. Mniej przy tym było frajdy, ale chyba poskutkowało. Jedno szybkie cięcie mieczem i po sprawie. Zabiłem potwora dwa razy, ale to i tak za mało. Nie powinien zginąć tak szybko. Nie po tym, co zrobił Lucy.
  Tymczasem dookoła mnie wszystko płonęło i coś było nie tak. Nie to, że wszystko było w ogniu, który był jak dotąd nieszkodliwy. Do tego przywykłem. Zrobiło się jakby goręcej. Płomienie stały się wyższe, a uwalniający się z nich dym, czarny i gęsty niczym smoła. Zacząłem się pocić i z coraz większym trudem przychodziło mi oddychanie.
  Pośpiesznie wróciłem do Annabeth i Cat, lecz nie zastałem ich tam, gdzie powinienem. Zostało tylko ciało Lucy, które zajęło się ogniem. Odwróciłem wzrok, żeby nie musieć oglądać tego makabrycznego obrazka. Niestety do moich nozdrzy dostał się swąd spalonego ciała. Módlcie się, żeby nigdy w życiu go nie poczuć. Wstrzymałem oddech by odegnać nieproszony zapach, ale nie mogłem wytrzymać długo.
  Ruszyłem więc na poszukiwanie dziewczyn. Nawoływałem je ile tylko sił w płucach, lecz nie odpowiadały. Krzątałem się w tę i we w tę, z jednego miejsca w drugie, uważając by nie potknąć się o płonące belki i nie dotknąć szczątków mebli udekorowanych ogniem. Oczy mnie szczypały i miałem coraz bardziej ograniczoną widoczność. Do tego było mi piekielnie gorąco. Serio, Tartar to przy tym Antarktyda.
  - Percy, tutaj! - usłyszałem rozpaczliwy krzyk Annabeth.
  Świetnie, nic jej nie jest - chyba. Tylko gdzie jest "tutaj"?
  - Na zewnątrz! - dodała, jakby czytała mi w myślach.
  Okay. Cel: dostać się do drzwi. Gdziekolwiek one są. Jak już wspomniałem widoczność nie była zbyt sprzyjająca. Zrobiłem obrót wokół własnej osi szukając prostokąta światła. Dym był bardzo gęsty, dusił mnie niemiłosiernie. Gdy wreszcie dojrzałem mętne światło dnia, ruszyłem w tamtym kierunku ile sił w nogach i płucach.
  Wreszcie wypadłem na zewnątrz. Dowlokłem się do Annabeth i Cat kaszląc przy tym, niczym pełnoetatowy gruźlik. BUUUM!
  Dom rozpadł się na kawałki. Siła wybuchu odrzuciła nas kilka metrów do tyłu. Dziewczyny wylądowały na mnie, tak trochę mnie przygniatając. Próbowały ze mnie zejść, kiedy ulica pod nami rozstąpiła się i wpadliśmy pod ziemię. Gdy tylko wylądowaliśmy, nowopowstała dziura w ulicy zamknęła się,  jakby nigdy nic.
  Powiem wam jedno: być przygniecionym przez dwie dziewczyny, to nic przyjemnego, ale być przygniecionym przez dwie dziewczyny dwukrotnie, po tym jak wybuch odrzucił cię do tyłu na goły beton, po którym czujesz się tak jakby wszystkie kości wypadły ci ze stawów i duszącym dymem w płucach w ciągu niecałej minuty, to... no cóż... niezbyt fajne uczucie. Ale kiedyś trzymałem sklepienie jedną ręką, więc co to dla mnie. Mój kręgosłup i żebra miały nieco inną opinię, ale kto by ich słuchał.
  Kiedy wszyscy pozbieraliśmy się z podłogi, natychmiast opadliśmy na nią spowrotem - tym razem w sposób kontrolowany. Dorwałem się szybko do butelki z wodą, gdyż moje gardło przypominało pustynię.
  - Nikomu nic się nie stało? - Annabeth i Cat wciąż miały opuchnięte oczy od płaczu.
  - To ty się pytasz? - zapytała starsza z dziewcząt. - Ty siedziałeś, bogowie wiedzą ile, w dymie i to ty zostałeś przez nas przygnieciony dwa razy. Więc, czy tobie nic się nie stało?
- Dla mnie to pestka. - Machnąłem lekceważąco ręką. - Nic mi nie jest.
  - Nie byłabym tego taka pewna.
  Annabeth usiadła na mnie i zaczęła rozpinać mi bluzę.
  - Na to przyjdzie czas później - uniosłem brwi.
  - Nie żartuj - skarciła mnie, ale w jej oczach pojawiło się rozbawienie.
  Niestety znikło równie szybko, jak się pojawiło, a z jej ust wyrwał się krótki syk.
  - Co? Co jest? - Spojrzałem na swoją koszulkę i zrozumiałem. Była przesiąknięta krwią. Po prostu super. Głupia, diabelska, idiotyczna Chydra - i inne wyzwiska.
  - Ręce do góry - zarządziła Annabeth.
  Posłusznie wykonałem poecenie. Moja dziewczyna ściągnęła mi koszulkę i rzuciła ją na podłogę obok. Bandaż był w o wiele gorszym stanie niż t-shirt. Annabeth zaczęła go rozwijać, ale najwyraźniej nie miała tyle cierpliwości, bo po chwili przerwała tę czynność.
  - Orkan - powiedziała wyciągając rękę.
  Gdy go dostała, przecięła nim pozostałość opatrunku. Z raną nie było dobrze. Każda inna już dawno by się zrosła, ale ta za żadne skarby nie chciała. Annabeth sięgnęła po nektar i nalała odrobinę na ranę. Boski napój zamiast przynieść ukojenie, rozlał po moim ciele ból tak silny, że zacząłem walić pięścią w podłogę. Następnie dostałem drgawek. Przyszłośc zapowiadała się w kolorach tęczy, nie ma co.
  Spanikowana Annabeth szybko cofnęła rękę, w której trzymała termos z nektarem.
  - O bogowie... - jęknęła. - Co ja narobiłam?
  Cat, która cały czas się nam przyglądała, podeszła teraz do mnie i przyjrzała się mojej ranie.
  - Macie coś mocniejszego od nektaru? - zapytała.
  - Yyy... T-tak, krew Gorgony, ale... - Annabeth była przerażona.
  - Daj mi ją. - Cat była spokojna jak stojąca woda.
  - Ale... Dobrze. - Sięgnęła do kieszeni mojej bluzy, gdzie trzymałem obie buteleczki. Cat trzymała każdą w innej dłoni. Zamknęła oczy i skupiła się.
  - Musi wypić tę - powiedziała i wyciągnęła przed siebie lewą rękę.
  - Skąd wiesz? A jeśli...
  - Nie masz wyboru.
  Miała rację. Czułem, jak w moim ciele rozchodzi się trucizna. Zajmowała miejsce życia, którego nie zostało już wiele. Drżałem coraz mocniej. Cóż za dramatyka! Zamknąłem oczy i poczułem, że ktoś przystawia mi coś do ust - zapewne buteleczkę, bo co innego. Do gardła dostał mi się gęsty płyn. Kiedy go przełknąłem, poczułem w przełyku ogień i lodowate zimno jednocześnie. Dygotałem jeszcze przez chwilę, a potem ból ustąpił jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
  Otworzyłem oczy. Dziewczyny przyglądały mi się z troską pomieszaną z niepokojem.
  - Jak się czujesz? - zapytała Annabeth.
  - Jak młody bóg - odpowiedziałem przekonany o niezachwianiej pewności tego stwierdzenia. - Może nawet lepiej.
  Annabeth przytuliła mnie mocno i po chwili powiedziała:
  - Po twojej ranie nie zostało ani śladu. - Fakt. - Cat, skąd wiedziałaś?
  - Jestem córką Apollina - odparła i uśmiechnęła się smutno. Usiadła i zwinęła się w kłębek obok nas. Nie minęła minuta i już spała.
  Włożyłem z powrotem koszulkę, którą trzeba wyprać - koniecznie. Annabeth usiadła blisko mnie i oparła głowę o moją pierś. Objąłem ją ramieniem i nareszcie miałem czas, żeby się rozejrzeć. Nie było specjalnie po czym. Kolejny długi korytarz prowadzący do nikąd lub wszędzie. Cały obłożony białymi płytkami. Na suficie jaśniały lampy LED-owe. To wszystko,  nic szczególnego.
  Annabeth westchnęła cicho.
  - Co się stało? - spytałem szeptem, żeby nie obudzić Cat.
  - Nic - odparła. - Poprostu... Coraz częściej mam dość bycia herosem. Jesteśmy niczym dryfujące łodzie. Wszystko fajnie, wokół spokój, cisza. Ale zdarza nam się wpłynąć na mielizny lub rafy koralowe, albo obijać się o skały - a to robi dziury w dnie łodzi. Dosyć często zdarzają się sztormy, które łamią maszty. Wszystkie te czynniki prowadzą do tego, że możemy utonąć.
  - Hmm... Tak czysto teoretycznie, gdybym był na tej łodzi, to raczej nie powinna utonąć. - Uśmiechnąłem się słabo.
  - Nie o to mi chodziło - syknęła z irytacją, ale na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. - Chyba powinniśmy wziąć przykład z Cat - powiedziała kładąc się.
  Wzruszyłem ramionami i zrobiłem to samo.

*********************
Zdaję sobie sprawę,  że nie publikując postów tak długo popełniłam blogowe samobójstwo. Ale może ktoś tu jeszcze zagląda?
Pozdrawiam, Chandles. :)

4 komentarze:

  1. Piękny rozdział. Piszesz jeszcze?
    Kiedy next? Ja czekam... ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Lumos maxima!
    Ooo bogowie, świetnie piszesz!
    Ciesze się, że nie ma tu postaci typu Piper, Leo etc., bo przede mną dopiero Olipijcy Herosi wujka Ricka, wiec rozumiesz ;> Zbyt dużo spojlerow mogą dać blogi i no.. ☺
    Czekam aż napiszesz kolejny rozdział! Bez ładu i składu, ale ważne że napisałam komentarz ;)
    Pozdrawiam i weny życzę,
    m.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie przestawaj pisać bo blog jest cudnyyy! ❤❤😈❤❤❤❤❤😍😍😃😃

    OdpowiedzUsuń